35 Huashan lu _lub_sobota z rowerem

IMG_7945

Wyjechałem starą, złoto-czerwoną bramą kampusu, której strzegą dwa betonowe lwy. Skręcam w Huashan lu, cel mojej dzisiejszej rowerowej eskapady. Ostatnia z głównych dróg dookoła kampusu, której nie zwiedziłem od początku do końca. Po paru minutach leniwego pedałowania wjeżdżam na teren francuskiej koncesji. Pojawiają się górujące nad niską zabudową drzewa, które zaczynają żegnać się ze swymi liśćmi. W powietrzu króluje zapach jesieni. Zatrzymuję się w supermarkecie i zaskoczonym tym, że coś takiego istnieje, kupuję paczkę żelków o smaku lichii.

Wraz z tym jak zbliżam się do centrum, europejska zabudowa i zacienione podwórka ustępują sklepom, kawiarnią i wysokim budynkom. Zaciekawiony zabudową przypominającą współczesne europejskie osiedla wjeżdżam na teren ośrodka akademickiego, który okazuje się być szkołą teatralną. Tu, na straganie koło boiska wesoły pan w średnim wieku pilnuje wyprzedaży albumu. Wśród przedziwnego asortymentu znajduję katalog Expo 2005 z Japonii. Jestem zaskoczony tym, że również i tamten Polski pawilon wydaje się być ciekawy, pomimo tego, że jego środek poświęcony jest jedynie rekonstrukcji Wieliczki.

Wracam na główny szlak Huashan’u tylko po to by już po chwili zatrzymać się na obiad. Jem placko podobny chleb z sezamem i ruszam dalej. Na horyzoncie pojawia się już świątynia Jing’an. Drogę zagradza mi czteropasmowa szosa, której ni jak nie można przekroczyć rowerem, bez przenoszenia go po estakadzie dla pieszych. Zawracam.

Z Huashan lu skręcam w Wulumuqi lu. Staję na światłach i przed moimi oczyma staje chyba najdziwniejszy pojazd, jaki dziś widziałem. Na rowerze trzy kołowym z ogromnym bagażnikiem, a raczej paletą, takim, którymi z reguły jeżdżą sprzedawcy czy zbierający plastik, jedzie cała nordyckiej urody rodzina. Pojazd ten, napędzany jest siłą nóg niebieskookiej, bląd włosej mamy oraz jej średniej wielkości kopii, która z radością to popycha rower, to stara się go dogonić. Na pace dwie mniejsze kopie z ciekawością obserwują to wszystko, co się na około dzieje. Ulica oniemiała i wszyscy wpatrują się w ten niecodzienny widok.

Skręcam w Henghsan lu. Na pasach stoi dziadek w wieku 80 paru lat. Ma na sobie podobną do mojej bluzę z kapturem. W ręku trzyma zardzewiały kran.

Kangping lu, na jednym z balkonów leżą dziesiątki kapeluszy. Zastanawiam się czy można kapelusz wyprać, by potem istniała potrzeba suszenia go. Wreszcie wchodzę do knajpy, którą obiecywałem sobie odwiedzić od paru miesięcy: Le Jardin. Rzeczywiście, jest to Europa poza Europą. Kiepskie oświetlenie, pełno antyków, kolorowi ludzie dookoła, pułki uginają się pod ciężarem książek. Czuję się jak w Krakowie. Wychodzę.

Wracam do swojego pokojo-mieszkania. Ściągam marynarkę i włączam wodę na miętową herbatę.