1.Boracay
Na wyspie Borakay znajduje się budka z hamburgerami. Nie jest to zwyczajna budka oferująca tego typu strawy i nie mam tu wcale na myśli regionalnego specjału Filipin zwanego longaburgerem. Ów przybytek z pod znaku fast foodu jest zapewne budką z hamburgerami z najpiękniejszym widokiem na ziemi. Co wieczór krwiście płonący zachód, codziennie orzeźwiająca bryza morza, wszechobecny perłowo biały piasek… Kończę rozmyślanie. Właśnie „zrobił się” mój hamburger.
2. 24+ godziny
Poranek jest piękny, w sam raz na pożegnanie z tym najbardziej turystyczny zakątkiem Filipin. Wsiadamy do dwóch tuk tuków, trzykołowych motorów, by potem przesiąść się na prom, z którego przesiadamy się na kolejny prom, z którego wsiadamy na kolejny tuk tuk, który zawozi nas do mini busu, który zabiera nas do San Jose.
Miejscowi przyzwyczajenie są tak do ścisku, jak i do atrakcji, jakie droga zapewnia. Szosa przypominająca koryto rzeki o nachyleniu 30 stopni. Za kierownicą siedzi kierowca-weteran, który żegna się przed każdym mrożącym krew w żyłach traktem, a po przebyciu przeszkody powtarza „Ave Maria”. Po drodze mijamy też punkt kontrolny uzbrojonych po zęby żołnierzy, uzbrojonych ludzi wychodzących z dżungli i kałuże, w których nasz bus mógłby zatonąć. W busie panuje wesoła atmosfera.
San Jose. Zmrok. Ostatni prom na Palawan odpłynął dziś o 8smej rano, następny przypłynie za 3 dni. Po objechaniu miasta paroma tuktukami zmieniamy plany. Nasz nowy cel nazywa się Abra di ilo, a nowy środek lokomocji to pozbawiony okien autobus. Bezsenną noc spędzam na obserwowaniu tego jak radzi sobie nasz kierowca, lawirując między zabójczymi dziurami, tak jakby grał w jakąś grę wideo rodem z lat 80tych. Silnik dudni, zaś przy każdej przeskoczonej dziurze symfonia trzeszczeń przypomina o tym, że autobus ma swoje lata. Z głośników wydobywają się piosenki Lady Gaga, Avri Lavigne i Green Daya. Po paru dziesięciu minutach przestaję nawet zauważać wszechobecny kurz, daje sobie spokój z kaszleniem. Wystawiam głowę przez okno-dziurę i patrzę w oświetloną reflektorami ciemność. Królują w niej czarne kształty, z daleko spogląda na nią pełny gwiazd nieboskłon. Autobus pędzi 100 km/h. Gdzieś w tym całym szaleństwie zaczynam się sam do siebie śmiać i cieszyć się z tej całej karuzeli rzeczywistości.
Z Abra di ilo wsiadamy na przypominającą katamaran łódź Pangę. Rybak zgodził się zabrać nas do White Beach w swej 6 metrowej łódce. Gdy płyniemy wzdłuż tej porośniętej dżunglą, górzystej wyspy, powoli wstaje słońce. Do świat wpełzają kolory a wraz z nimi przed naszymi oczami pojawia się wybrzeże pełne klifów, plaż, a przede wszystkim w dużej mierze pozbawione jakichkolwiek śladów ludzkości.
Gdy lądujemy w na plaży w White Beach, jak na zawołanie zaczyna padać tropikalny deszcz. Znajdujemy schronienie pod parasolami najbliższej plażowej kawiarni. Z na pół wyłączonymi mózgami przeczekujemy deszcz, by wsiąść do kolejnych tuk tuków.
3. Sabang i reszta
Trafiamy wreszcie do celu naszej podróży miasta Sabang. Portu pełnego nurków, którzy przyjeżdżają tu z całego świata, by podziwiać jedne z najpiękniejszych widoków w podwodnym świecie. Oprócz tych podwodnych poszukiwaczy przygód miasto to okazuje się być również pełne czasem grubych, czasem siwych, czasem obtatułowanych ale zawsze białych i starych seks-turystów. Sabang ze swymi brudnymi klubami, poukrywanymi uliczkami i ogromnym zapleczem rozrywek ze świata tych nie-do-końca-legalnych przypomina piracki port, w którym czas zatrzymał się 3 wieku temu.
Przekonani o tym, że wolimy spędzać czas na powierzchni uciekamy z Sabang na plażę Talibana. Tam w zakątku, gdzie droga kończy się przed progiem, a wokół którego skupiają się włoska restauracja i 3 włoskie hotele, spędzamy ostatnie 7 dni wakacji.