200 pesos to zdecydowanie za dużo – mówi Dawid. Po tym następuje zwyczajowy taniec słowny. Kierowca trzykołowego motocyklu mówi, że to daleko, że góra zbyt wysoka, że stawka Filipińska to minimum tyle, a tyle pesos za kilometr. My upieramy się przy swoim i w końcu dogadujemy się na 150 pesos. Ruszamy w drogę.
Po omyłkowej jeździe na sam szczyt tej ponad 300 metrowej góry (na którym mieści się pole golfowe z ponoć najlepszym widokiem w Azji) trafiamy wreszcie na właściwe miejsce. Na placu budowy, który przypomina pobojowisko, wita nasz człowiek w festiwalowym polo na crossowym motocyklu. Jak się okazuje jest on jednym z organizatorów, a jego pomoc i gościnność okazuje się nieoceniona. Filipińczycy po prostu są tacy. Po dwoch wiyztach udaje nam się wreszcie kupić bilety, dziękujemy Emmanuelowi i szczęśliwi wracamy na naszą plażę, by ogłosić dziewczynom zwycięstwo i nacieszyć się tradycyjną włoską poranną pizzą, na śnieżno białym piasku pod filipińskimi palmami.
Położona 200 metrów nad poziomem morza, scena znajduje się w naturalnym amfiteatrze. Z jednej strony górują nad nią porośnięte dżunglą szczyty, z drugiej strony znajduje się zatoka i morze. Widoki zapierają dech w piersiach. Na dwa dni góry wypełniają się muzyką: post trip hopem Paolo, tradycyjną nutą muzyki filipińskiej, Beatami DJ KRUSHa. Na scenie szaleją Koreańczycy na bębnach i tańcząca DJ w dziewiątym miesiącu ciąży. Uśmiechnięci, szczęśliwi ludzie płyną w rytmie muzyki.