Zgodnie z wcześniej uknutym planem uciekam z Szanghaju.
Nowo ukończona linia 10 zabiera mnie do przystanku tuż koło terminalu krajowego Szanghajskiego lotniska Hongqiao. Tuz, koło, bo by znaleźć się na samym lotnisku muszę przejść wijącym się traktem. Rozświetlony wszechobecnym w Chinach białym neonowym światłem pasaż wydaje się być w istocie zupełnie inną rzeczywistością niż to, co go otacza. W widoku tym jest coś niesamowicie obcego, jakby ta biała, wyglądająca grobla została na siłę wtopiona w istniejący tu spreparowany krajobraz. Trzy światy kolorów: bieli i zimna traktu, oranżu i monumentalności ginących w mroku szarych kształtów poruszających się po lotnisku samolotów oraz szarość betonowej, chińskiej codzienności
Lotnisko nie różni się niczym od naszych. dominuje biel i metal. Przed wejściem wita mnie Hopperowski Mcdonald.
Gdy samolot, wraz ze mną na pokładzie, zatacza kolejne kręgi po ogromnym rozświetlonym kolorowymi światłami lotnisku, myślę o światłach choinki. Część lampek rozmywa się pod wpływem ciepła, jakie emanują silniki maszyny. Nachodzi mnie refleksja, że za te nasze tanie i co tu dużo kryć w gruncie rzeczy bezproduktywne podróże zapłacą nasze dzieci, swymi skórami, gdy nie będzie już ozonu.
Już w powietrzu, siedzę wlepiony w okno. Przed mymi oczyma rozpościera się wydaje się niemająca końca pajęczyna świateł Szanghaju. Przepiękna, iście magiczna iluminacja… I chyba po raz pierwszy w te święta, dopiero w drugi ich dzień, czuję w duchu ducha świąt.
p.s.
Czar szybko pryska, duch się ulatnia. Pani stewardessa korzystając z dobrodziejstwa pokładowych głośników, przez co wydaje się wiecznością, zachęca do kupna kolejnych przedmiotów z skyshopu. Modlę się o mocne turbulencje, licząc na to, że może wtedy się zamknie.